Obserwując otaczającą rzeczywistość spostrzegamy czasem, iż zjawisko, które przyszło nam oglądać, nosi znamiona przypadku „typowego”. Jest to zdarzenie, które idealnie oddaje pewien sposób działania, czy myślenia i który w przyszłości może stać się podstawą do przeprowadzenia bardziej złożonych analiz lub sformułowania teorii. Ważne jest więc, aby taki przypadek szczegółowo opisać, polecając go swojej i cudzej pamięci.

Tło:

Nie od dziś wiadomo, że przeciętne stanowisko niehabilitowanego pracownika naukowego to oferta idealnie łącząca w sobie głodową pensję, brak społecznego szacunku i syzyfową pracę. Dzieje się tak z trzech powodów.

System, który służy do zarządzania uczelniami wyższymi jest czymś, co nazwał bym biurokracją „konkurencyjną”. Uczestnicy nieruchawego molocha ścigają się po kasę, przedstawiając dokumenty mające udowadniać setki różnych rzeczy, z których pewnie co dziesiąty ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością. Publikacja to, na przykład, coś co ma kilkanaście stron tekstu i zostało wydane. Co do treści, to biurokracja nie zna metod ich oceny, więc z właściwą sobie gracją ignoruje takie „pierdoły”.

Po drugie ludzie, którzy zarządzają owymi instytucjami nie mają (nie chcą mieć) bladego pojęcia jak biurokracja funkcjonuje. Myślą, że napisanie polecenia służbowego, w tej czy innej formie, sprawia, że rzeczy zaczynają się dziać zgodnie z intencją autora. Jednocześnie sami pewnie czytają setki takich rozporządzeń i podejmują działania kompletnie z intencjami autora niezgodne.

Po trzecie ci sami ludzie zarządzają nie z myślą: „jak osiągnąć (realizować) cel organizacji?” ale „jak dostać największą kasę?”. Nie jest to może niczym zaskakującym, ale w konsekwencji powoduje, iż ci, którzy mają za zadanie bezpośrednio realizować cele organizacji (szczebel najniższy), najczęściej znaczą niewiele więcej niż ścierka do podłogi. Biurokracja bawi się sama z sobą.

Cel:

Jakiś czas temu specjaliści różnych środowisk, w tym edukacyjnych, doszli do słusznego jak myślę wniosku, iż studiowanie powinno być związane z rozległą aktywnością studenta, który to w procesie nauczania powinien sam konstruować swoje wykształcenie poprzez dobór interesujących go przedmiotów. Ma to oczywiście zalety i wady. Jedna z zalet jest nie do przecenienia. Zmusza studenta do myślenia o tym, czego chce się nauczyć. Polska edukacja przyklasnęła temu rozwiązaniu (najpewniej zmuszona przez Unię Europejską) i zabrała się za realizację idei w praktyce.

Realizacja:

Po trafieniu takiej idei na uczelnię dokonał się następujący proces asymilacji. Na poszczególnych poziomach organizacyjnych kolejne jednostki ograniczały zasięg wyboru. Wydziały uznały, że wybór jest możliwy, ale wewnątrz wydziału, instytuty, że wewnątrz instytutów, a katedry, że wewnątrz katedr. Do tego doszło oczywiste wymaganie habilitowanych, aby wybór był, ale nie dotyczył ich przedmiotów. „Zupełnie” przypadkiem dokument regulujący wybór studenta mówi jedynie o 30% zajęć, które powinny być do wyboru w toku studiów.
W ostatecznej więc wersji, na poziomie regulacji biurokratycznej, studenci mogą wybierać, ale tylko w przypadku przedmiotów specjalnościowych (w obrębie katedry) prowadzonych zwykle przez magistrów i doktorów.

Uznano więc, aby jakoś ideę w życie wprowadzić, że każdy wykładowca prowadzący przedmiot specjalizacyjny, musi przygotować program prowadzenia drugiego (dodatkowego) przedmiotu, z jego celem, tematyką i treścią, a następnie przedstawić je studentom do wyboru.

Ów prowadzący, tu dochodzimy właśnie do poziomu ścierki do podłogi, któremu mniej więcej co kilka lat, bez większego składu i ładu, wymieniają się wszystkie przedmioty, został postawiony pod ścianą. Musi on wykonać pracę polegającą na dokształceniu się w jakiejś dodatkowej dziedzinie, sformułowaniu celów przedmiotu, przygotowaniu materiałów i projektów ćwiczeń, przeglądnięciu literatury oraz określeniu warunków współpracy i zaliczenia. Uczciwie licząc dwa lata na przygotowania i trzy lata na dopracowywanie w trakcie realizacji. Teraz musi to przemnożyć razy trzy, bo ma trzy przedmioty. Wszystko to ma wykonać w ciągu jednego roku, nie licząc na żadne dodatkowe pieniądze oraz zmianę aktualnie posiadanych obowiązków. Ponad to musi wskrzesić w sobie niezwykle silną automotywację, ponieważ nikt nigdy nie zwróci uwagi na to, czy pracę tą wykonuje, czy nie. Całe te wstępne sześć lat pracy, skomasowane do jednego roku, musi wykonać licząc się z tym, że istnieje 50% szans, że ów przedmiot zostanie wybrany, a także jest prawie pewne, że w ciągu pięciu lat zniknie on z siatki godzin, albo zostanie przekazany komuś innemu. Poświęca więc życie rodzinne i sen, aby dobrze wykonać obowiązki. Jeśli przeżyje i wykona pracę zgodnie z oczekiwaniem, nikt mu nawet nie powie „dziękuję” (choć o kilkanaście złotych wzrośnie dodatek za staż pracy).

Może też zaproponować do siatki zajęć, jako dodatkowy, przedmiot o innej nazwie niż ten, który już prowadzi, ale o dokładnie takiej samej treści. Może tak zrobić, bo treść, jak wiemy, nie jest dla biurokracji istotna. Cóż więc zrobi, jeśli nie jest mitycznym półbogiem mającym zdolność zaginania biegu czasu?

Efekty:

Idea „wolnego wyboru studenta” została więc sprowadzona na najniższy poziom i idealnie rozmyta. Nie zostało z niej absolutnie nic. Widać tu perfekcję funkcjonowania biurokracji, o której niektórzy śmieli twierdzić, że doskonała nie jest. Nawet parówki z hipermarketu po procesie produkcji i wzbogacania substancjami dodatkowymi posiadają w sobie ostatecznie jakieś mięso. Tymczasem zewnętrzna idea wprowadzona do biurokracji staje się doskonałym wrakiem po brzegi wypełnionym papką procedur.

Niby człowiek ma wrażenie że stoi w obliczu pewnej tragedii, nie może jednak oprzeć się wrażeniu, że jest to tragedia doskonała.