lekroć przeglądam strony i fora internetowe dochodzę do wniosku, iż w naszym kraju toczy się krwiożercza walka katolicyzmu (polskiego) z ateizmem. Gdybym nie spotykał się codziennie z ludźmi w pozasieciowej rzeczywistości, nabrał bym szybko przekonania, że wspomniana walka toczy się również z wykorzystaniem środków konwencjonalnych. Zadziwiający jest fakt, że oby dwie grupy – wojujący katolicy i wojujący ateiści – czują się zaszczutą mniejszością. Ateistów (wojujących) łatwiej zrozumieć. Państwo jest świeckie głównie na papierze, partie rządzące nie kryją swoich ateistycznych antypatii, a jak można się domyślać, pewnie i bliskie ateistom otoczenie patrzy na nich jak na dziwaków („No bądź sobie tym ateistą, ale co Ci szkodzi pójść od czasu do czasu do kościoła?”). Taka sytuacja sprzyja radykalizacji poglądów. Wątpliwości zmieniają się w pewność, pewność zmienia się we wrogość, a wrogość zmienia się w czynny anty-katolicyzm.
Dużo trudniej zrozumieć mi katolików, choć ideologicznie są mi zdecydowanie bliżsi. Ich poczucie bycia zaszczutym bierze się chyba z przekonania o tym, jaki jest świat poza Polską (zsekularyzowany) i co nam w związku z tym grozi. Ponadto Internet jako taki sprawia (na mnie) wrażenie miejsca, gdzie ateizm dominuje. Ostateczną kroplą, która przepełnia czarę jest chyba uzasadniona obawa, że wiara przeciętnego Polaka to zaledwie, odmalowywana od święta, fasada. Katolicka oświata mocno zinstytucjonalizowana i zbiurokratyzowana, unikająca jak ognia wątpliwości i pytań zasadniczych oraz kładąca nacisk na gesty i zastraszanie, produkuje ludzi którzy „wierzą” w Boga Abrahama, Izaaka i Jakuba niejako z rozpędu. Ci ludzie wypracowują swoje własne wersje katolicyzmu, które są wspólne tylko w publicznych gestach, a poza tym ewoluują w sobie tylko znanych kierunkach. Od kultu Maryi jako trzeciej osoby boskiej, poprzez „Boże pomóż bom w potrzebie, a gdy dobrze to siedź w niebie”, po niewierzących, ale praktykujących. Rodzi to przekonanie, że igła konsumpcjonizmu przekłuje, w którymś momencie, ten balon i Kościół w mgnieniu jednego pokolenia zmarginalizuje się w świadomości zbiorowej Polaków.
Te zagrożenia i procesy stworzyły rzeszę wojujących katolików, których celem jak się zdaje jest udowodnienie wszem i wobec, że ateizm, a czasem wszystko co niekatolickie to zjawiska zdecydowanie złe, a instytucja Kościoła Katolickiego, jedyna wiarygodna następczyni pierwszej gminy chrześcijańskiej, jest organizacją tkniętą rysem doskonałości. To matka sukcesów cywilizacji zachodniej, do której zastrzeżeń mieć nie można. Co złego to nie my – mówią wojujący katolicy – wszelkie błędy to wynik uwikłanych w kontekst historyczny niedoskonałych jednostek (nie zawsze świadomych misji i woli Kościoła), których z naszej perspektywy zrozumieć nie sposób.
Ci to wojujący katolicy dopracowali się kilku obronnych argumentów, które początkowo budziły mój niepokój, potem zdziwienie, a ostatnio wrażenie, że ich twórcy strzelają sobie gola do własnej bramki.
Ateista – zły człowiek.
ierwszy z nich to przekonanie, że ateiści są skazani na bycie złymi. Przesłanek ku temu z łatwością dostarczy przeczytanie dyskusji na najpopularniejszych forach gazet internetowych lub też dla bardziej wymagających pobieżnie przestudiowana historia od oświecenia do czasów obecnych. Przecież istnieją źli ateiści, ateiści kipiący nienawiścią, ateiści mordercy, ateiści obiecujący ludziom raj, który w praktyce okazał się piekłem. Kolejny krok – wrzucenie wszystkich ateistów do jednego worka przychodzi łatwo, zwłaszcza jeśli chwilę wcześniej dokonało się podobnego procesu z (dobrymi w swej istocie) katolikami. Wojującemu katolikowi dobry ateista nie mieści się w głowie. Po co on miałby być dobry? Przecież zło, z perspektywy doczesności, jest w swej istocie korzystniejsze i przyjemniejsze. To dopiero wizja boskiego planu i sądu ostatecznego budzi w człowieku motywację do czynienia dobra (zakład Pascala jest tego doskonałym przykładem). W ten sposób wszystkie grupy społeczne ustawione ze swej istoty poza Kościołem (homoseksualiści, żydzi, humaniści etc.) stają się złe nie ze względu na swoje czyny, ale ze względu na brak motywacji do bycia dobrym, natomiast katolicy są co najwyżej niedoskonali. Przyznać trzeba, że niektórzy ateiści wyjście poza ten stereotyp zdecydowanie utrudniają. Nie zmienia to jednak charakteru tego rozumowania, które nosi znamiona samospełniającej się przepowiedni.
Znam ateistów, którzy są dobrzy. Znam ich wielu. W zasadzie mógłbym powiedzieć, że nie znam świadomego złego ateisty. I tak sobie myślę, czy dobry uczynek wykonany bez wiary, że przyda się on kiedyś w ostatecznym rozrachunku na końcu czasów, wykonany w gruncie rzeczy absolutnie bezinteresownie nie jest lepszy od dobrego uczynku wykonanego by zapewnić sobie ciepły pokoik na wieczność w niebiosach?
Rewolucja Francuska była gorsza.
olejny argument dotyczy rozliczenia z przeszłością. Kościół popełniał błędy – to prawda, usłyszymy od katolika wojującego, ale były to błędy funkcjonujących w jego ramach (czasem na obrzeżach) jednostek i grup wspólnych interesów. Naśladowcy Chrystusa są przecież z natury rzeczy niedoskonali. Ateiści również popełniali błędy, ale ich błędy wynikały z ich złej natury i były dalece bardziej groźniejsze, monumentalne i niszczycielskie dla całego świata. To świeckie państwa rozpętały wojny światowe, to świeckie ideologie przyczyniły się do masowej zagłady w połowie XX w. i to świecka żądza całkowitej władzy była źródłem systemów totalitarnych. „Czy wiecie, że podczas Rewolucji Francuskiej zginęło 6 razy więcej ludzi niż podczas 300 lat Inkwizycji?” Zapewne umknął mi ten fragment Biblii, gdzie Jezus mówi: „Nie obwiniajcie się, gdy zabijecie któregoś z moich wrogów, oni bowiem zabiją sześć razy więcej ludzi.” Konieczność uwzględnienia kontekstu historycznego jest przywoływana, gdy mówimy o wyprawach krzyżowych, ale jest absolutnie niepotrzebna, gdy omawiamy II Wojnę Światową. Katolicy stworzyli podstawy cywilizacji zachodniej, rozpowszechnili pismo i zakładali uniwersytety, natomiast ateiści wynaleźli gilotynę, rozpowszechnili rozpustę moralną i zakładali obozy koncentracyjne.
Pismo święte jest nasze.
by zracjonalizować sytuację w której się znaleźli, wojujący katolicy wyciągają Biblię i bez wahania wskazują na fragmenty, gdzie Jezus przepowiada prześladowania jego wyznawców, pojawienie się szatańskich proroków i tryumfującą nienawiść do prawdy. Patrzcie, mówią: głosimy prawdę i za to nas nienawidzą! Nie rozumiem jednak dlaczego nie dostrzegają, że to samo mogą powiedzieć o sobie kalwini, luteranie, zielonoświątkowcy, baptyści, świadkowie Jehowy, żydzi, mahometanie, buddyści i… ateiści. Wszyscy oni, w swoim mniemaniu głoszą prawdę, a w świecie nienawiści każdy jest przez kogoś nienawidzony. Wielkość chrześcijan leży, jak myślę, nie w tym, że posiedli oni moc poznania co jest dobre, a co złe, ale w tym, że kochają oni tych, którzy ich nienawidzą. Pokochamy ich, zakrzykną wojujący katolicy, pokochamy homoseksualistów, innowierców i ateistów, ale niech oni przyznają, że mamy rację. Niech prawda zwycięży!
Wojujący katolicy za swoich największych przeciwników uznają wojujących ateistów. Toczą z nimi zacięte walki na słowa, z których nikt nie może wyjść zwycięsko. Angażują swoje siły w spektakularne akcje, jednoczą się, organizują i przegrupowują. Zaryzykuję jednak twierdzenie, że prawdziwy wróg (o ile można go tak nazwać) rozwija się zupełnie gdzie indziej. To rodząca się wraz z materialnym dobrobytem społeczna obojętność na duchowość człowieka. To ludzie, którzy gdy trzeba przychodzą się ochrzcić, gdy trzeba idą do komunii, gdy trzeba przyjmują księdza. Te rosnące po cichu, tuż pod nosem katolików walczących, rzesze obojętnych, gdy przyjdzie ich czas, gdy nadejdzie odpowiednia moda, znikną z kościołów jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Bo choć trudno nie wierzyć w nic, to obojętny znajdzie dobrego boga w najbliższym supermarkecie.
Mam nadzieję, że się mylę…